Każde prawdziwe przebudzenie w pojedynczych ludziach i w kościele przynosi głęboką świadomość grzechu. Teraz jesteśmy świadkami przebudzenia, które manifestuje się śmiechem. Wszyscy zanoszą się od śmiechu, upadają na podłogę w napadach śmiechu. Jednak śmiech nie jest znakiem przebudzenia. Może to być rezultat przebudzenia, ale nie jego powód. Nic nie umiera bez grzechu. Gdyby Adam nie zgrzeszył, mógłby dzisiaj siedzieć tu ze mną. Grzech sprowadził śmierć. Nie może być przebudzenia, póki nie rozprawimy się z elementem grzechu. W nowoczesnym kościele ewangeliści się zagubili. Mamy objazdowych kaznodziejów, którzy promują program, ale nie prawdziwych ewangelistów. Zadaniem ewangelisty jest badanie kościoła. Ja jestem ewangelistą. Jeżeli zaprosicie mnie do waszego zboru, będę natychmiast wiedział, jeżeli jest coś złego , jeżeli grozi śmierć, a nie może być śmierci w was indywidualnie, ani kolektywnie w kościele, jeżeli nie ma grzechu. Jeżeli mamy mieć przebudzenie, muszę ten grzech ujawnić.
Byłem pastorem jednego zboru
przez 35 lat. Od dnia, kiedy rozpoczęliśmy, w tym zborze był duch przebudzenia.
Na każdym nabożeństwie oglądaliśmy ludzi dożywających zbawienia, napełnianych
Duchem i uzdrawianych. Tak było przez cztery lata, a potem to zamarło.
Wiedziałem, że coś jest źle i gdzieś wkradł się grzech. Pastor jest tak blisko
ludzi, że Duchowi Świętemu trudno jest objawić grzech w tych ludziach. Niektórzy
byli ze mną od trzydziestu lat. Gdyby ktoś mi powiedział, że ktoś z nich jest zamieszany
w cudzołóstwo, pomyślałbym, że diabeł chce go zniszczyć. Dla tego potrzebujemy
ewangelistów. Ewangeliści są z zewnątrz. Mogą obiektywnie spojrzeć na to, co
się dzieje. Kiedy przebudzenie zaczęło zamierać, zaprosiłem ewangelistę. Zaczęliśmy
nabożeństwo w niedzielę wieczorem. W środku śpiewania on wszystko przerwał i
wezwał zbór do modlitwy.
Powiedział zgromadzonym, by
uklęknęli koło ławek, a on im powie, kiedy wstać. On sam odwrócił się tyłem do
zebranych, upadł i zaczął wzdychać przed Bogiem. Trzydzieści minut później
wstał i kazał wszystkim wstać. Kiedy wstali, powiedział, „Bóg mi pokazał, że
jeden człowiek w przywództwie zboru chodzi do żony kogoś innego”. Pomyślałem,
że jeżeli on ma rację, to ja jestem zrujnowany, ale jeżeli on się myli, to
dopiero jestem zrujnowany. Widziałem, że to nie ja. Ewangelista wezwał nas
ponownie do ołtarza i powiedział, „Z czymś takim nie możemy mieć przebudzenia”.
Nie trwało ani 5 minut, a kierownik szkółki niedzielnej klepnął mnie po
ramieniu, blady, jak trup. Powiedział, „Nie będę mógł przyjść na nabożeństwo”.
Odpowiedziałem, „Na pewno nie”. Później zostawił on swoją żonę i ożenił się z
tą drugą kobietą.
Kiedy
przychodzi Duch Święty, przychodzi by objawiać. W żywym spotkaniu duchowym
grzech i poczucie winy duszy widać, jako przerażającą ciemność. Nie tylko są
obnażane kardynalne grzechy w ich obrzydliwości, ale ci osądzeni widzą siebie
tak, jak widzi ich Bóg. Każdy upadek, każda podłość, każde kłamstwo, każdy akt
egoizmu, zdrady i dwulicowości stają przed grzesznikiem w strasznej obecności
Boga. Ich grzechy prowadzą przed sąd. Wołają w rozpaczy. Ile z tego widzicie w
tym całym śmiechu? Powinniśmy płakać między przysionkiem i ołtarzem w agonii
osądzenia, otwarcie wyznając nasz grzech, aż naszym jedynym pragnieniem będzie
odrzucenie naszych grzechów i pojednanie z Bogiem. Nawet w
Chinach, gdzie trudno jest wzbudzić poczucie winy, kiedy przyszło przebudzenie
przez wielkiego ewangelistę Gofortha, do kościoła weszła taka sama agonia
przekonania o grzechu.
Widziałem to, kiedy zaczęło
przychodzić przebudzenie do Rosji. Na początku każdego semestru studenci
wydawali się być zahipnotyzowani słowem Bożym. Nie słyszeli tego, co im
mówiłem. Potem gdzieś w czwartym lub piątym tygodniu zaczynało się
przebudzenie. Ktoś wyskakiwał i płakał. W środku lekcji wychodził do przodu i prosił
Boga o przebaczenie. To jest przebudzenie. To jest znak przebudzenia. W czasach przebudzenia na kościół spada
osądzenie. W luźnych czasach przytłumione sumienie kościoła pozwala, by wkradło
się wiele rzeczy, które same w sobie nie są złe, ale przytępiają ostrze życia
duchowego. Pozwalamy na to, na co kiedyś byśmy nie pozwolili. Jesteście
chrześcijanami już długo. Chodziliście z Bogiem. Pamiętacie, jak byliście
ostrożni, kiedy przyszliście po raz pierwszy do Chrystusa? Każda mała rzecz, o której
myśleliście, że Jemu się nie podoba, powodowała reakcję, pokutę i złamanie. A co
teraz? Czy pozwalacie sobie na to, na co wtedy nie pozwalaliście? Czy mówicie sobie,
że teraz już więcej wiecie? Nie, nie wiemy więcej. Jak Samson, mamy wyłupione oczy i nie widzimy co jest dobre, a co złe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz